piątek, 8 marca 2013

Marzycielka z Ostendy

Taki tytuł nosi opowiadanie, którego autorem jest Eric-Emmanuel Schmitt. Książkę poleciła mi moja Iwonka ( której nie ma i za którą mi się tęskni). W ogóle z tą Iwoną jest tak, że ostatnio ciągle podrzuca mi jakieś książki - najpierw był Sidney Sheldon i wsiąkłam na jakieś pięć książek, gdzie rzadko się zdarzało, żebym pod rząd przeczytała dwie, trzy książki tego samego autora i była zadowolona ( dość duże rozczarowanie Zafonem, o Coehlo nie wspomnę). A tu patrz, co książka to wgniata w fotel, ciężko przerwać choćby na chwilę. Skończyłam jedna i chwytam za drugą - oj niebezpieczne te książki.

Ale nie o tym miało być. Składam samokrytykę. A tak na marginesie  nawiązując do reklamy usług telekomunikacyjnych to dla mnie definitywnie formuła L - albo i XL. Ale nie o tym miało być.

Marzycielka zaczyna się spokojnie. I nic nie zapowiada zachwytu z jakim się kończy. I tak się zastanawiałam (podczas spaceru z Pyzą, bo tylko wtedy mam czas na rozmyślanie; w zasadzie na pisanie też nie mam czasu, właśnie małżonek mnie gani, że nie zajmuje się aktywnie dzieckiem, tylko pełza sobie maluszek po mieszkaniu - ale nie o tym miało być.) dlaczego byłam pod takim wrażeniem tego opowiadania?

Może dlatego, że historia jest taka piękna, wręcz bajkowa. Obrazy, które się przewijają, trafiają wprost do mojego kobiecego, wręcz dziewczęcego serca. Ona, on, miłość - taka piękna, krótka i burzliwa, pełna pasji i oddania. Do tego książe i młoda szara myszka, którą jego książęcość nie tylko nie ośmiela, ale w ogóle nie gra roli. Co więcej, ona znajduje go na plaży, nagiego niczym jakiegoś Syrena. Od początku ich dialogi są zabawne i zadziorne. Wprost się je pochłania.

A może to co wzrusza, to nie ten krótki czas pełen miłości, ale późniejsze lata kiedy ona rozpamiętuje te słodkie chwile i jej dusza, i myśli są w pewien sposób uwięzione w przeszłości. Jak silne musiało być to uczucie, że żarzy się w niej przez resztę życia, nie dając możliwości rozpoczęcia nowego życia. Ona nawet nie może się łudzić, że kiedyś piękne dni powrócą. Pożegnała się się z nimi na dobre. To gorsze niż czekanie na kogoś, odliczanie dni do ponownego połączenia się z ukochaną osobą. Lub nawet jeśli nie wiesz, czy jeszcze się zobaczycie, ale masz nadzieję i nią żyjesz. Ona żyła wspomnieniami, a one nawet po kilkudziesięciu latach budziły takie emocje jak same wydarzenia, jak sama mówiła :  " Z wielkiej miłości nie da się wyleczyć". Jak silne musiało być to uczucie, że tworząc teraźniejszość ona była wierna przeszłości?

A może dlatego, ze kiedy myślisz, że to była bujda, że wszystko zostało zmyślone zrodzone z kobiecej tęsknoty za taką właśnie miłością, zbyt piękne by było prawdziwe, okazuje się, że w pewien symboliczny sposób łączy się ze swoją miłością po śmierci. Jakby jej cierpliwość została właśnie wynagrodzona.

Krótkie opowiadanie, które wzbudziło we mnie więcej emocji niż niejedna powieść. Polecam.

Iwonko, czytaj i polecaj mi więcej takich perełek. Pozdrawiam.